Artykuł o historii mojej MZ i mojego życia.


Bardzo serdecznie zapraszam do przeczytania opowiadania " historii o mojej MZ"
Jest prawdziwa nie zmyślona i z pewnością wciągnie każdego fana starych motocykli.

..."Pojechałem na niego z moją koleżanką, fanką starych motocykli. Nie mieliśmy żadnych pieniędzy, ale kto młodemu zabroni? Postanowiliśmy, że weźmiemy kaski i staniemy przy drodze na stopa. Ktoś nas w końcu zabierze, przecież jak nie pomóc zbłąkanym motocyklistom? Tak się stało. Musieliśmy być wiarygodni, bo w niecałe 6 godzin pokonaliśmy 450 km. Cały ten czas rozmawialiśmy o motorach i wtedy przyznała się, że posiada małe kremowe cacko w piwnicy. Właściwie nie dojechałem jeszcze na zlot, a już nie mogłem się doczekać kiedy będę u Ewy. Wielu chłopaków chciało tam być, ale ja chciałem znaleźć się w tej piwnicy z całkiem innego powodu. "


Skąd się wziął Wiktor, czyli historia pewnego motocykla.
Autor: Bartosz Makowczyński

Był piękny kwietniowy poranek 1999 r. Ptaki zaczynały śpiewać, rosa podsychała na trawie. Dla mnie jednak nie miało to większego znaczenia. W mojej głowie rozplątywał się skręcony, jak bawełna motek. Miałem nawet poczucie, że zaraz wydrapię sobie „łysinę mnicha” od zastanawiania się, skąd ją wytrzasnąć? Jak to zrobić? Cały czas miałem przed oczami zeszłoroczny lipcowy zlot.

Pojechałem na niego z moją koleżanką, fanką starych motocykli. Nie mieliśmy żadnych pieniędzy, ale kto młodemu zabroni? Postanowiliśmy, że weźmiemy kaski i staniemy przy drodze na stopa. Ktoś nas w końcu zabierze, przecież jak nie pomóc zbłąkanym motocyklistom? Tak się stało. Musieliśmy być wiarygodni, bo w niecałe 6 godzin pokonaliśmy 450 km. Cały ten czas rozmawialiśmy o motorach i wtedy przyznała się, że posiada małe kremowe cacko w piwnicy. Właściwie nie dojechałem jeszcze na zlot, a już nie mogłem się doczekać kiedy będę u Ewy. Wielu chłopaków chciało tam być, ale ja chciałem znaleźć się w tej piwnicy z całkiem innego powodu. 
W pewnym momencie w naszą rozmowę wtrącił się kierowca busa z chipsami, którym dojeżdżaliśmy na zlot: „Patrzcie teraz za tym zakrętem!” I zaczął się rozpędzać do maksimum. Ewa ze strachu zapięła pasy, ja nie miałem. Pędziliśmy chyba ze 120km/h z paką pełną chipsów i nagle z za zakrętu wyłonił się mostek w postaci hopy i wszystko zaczęło się dziać powoli. 
Jarek - kierowca - zacisnął ręce na kierownicy dociskając gaz do dechy. Wewnętrzny głos krzyczał: „Co ty robisz!!!?”  Auto uderzyło w hopę.  Mercedes wybił się i poszybował z pół metra nad ziemią. Kiedy znowu jej dotknął chciałem, jak nasz Papież pocałować ziemię. Jarek krzyknął: „Fajnie, hehe - służbowe heh” - klepiąc mercedesa po desce rozdzielczej. Ewidentnie robił to za każdym razem kiedy tędy jechał. Całe szczęście zostało nam 20 km do zlotu.
            Mieliśmy z Ewą mały dwu osobowy namiot. Rozbiliśmy go na placu i poszliśmy się zapoznać z sąsiadami. Ewa zobaczyła, że są chłopaki z jej klubu motocyklowego, zapoznała mnie z nimi i zaczęła się impreza przy ognisku. Była jedyną dziewczyną w klubie, więc poznając jej kolegów czułem, że jestem prosiakiem na ogniskową kolację. Miałem wtedy 18 lat, a oni po 40-ści i nie dało się wytłumaczyć, że my tylko razem nocujemy w namiocie. Zresztą kto by w to uwierzył? Choć tak rzeczywiście było.
Ognisko pięknie trzaskało, w tle grała muzyka Country. Cały czas pięknie pachniało wspaniałymi szaszłykami z grilla stojącego pod sceną. Dwóch kolegów Ewy powiedziało, że zaraz przyjdą i nerwowo pobiegli w stronę sceny. Nie wiedzieć czemu zrobiło się cicho i ciemno. Jedyne światło to nasze ognisko, jakby ktoś wyłączył prąd. W tle słychać głos jej dwóch kolegów – „dawaj do namiotu szybko !!!”
Nikt nie wiedział, co się stało. Po chwili wszystko wróciło do normy a chłopaki z głupkowatymi uśmiechami patrzyli się na siebie i udawali, jakby nic się nie stało.
Ewa zapytała – „Gdzie byliście?”
Oni jeszcze raz się uśmiechnęli i wyciągnęli z namiotu wielkie 50 centymetrowe szaszłyki w ilości ze 20 sztuk. Jakby nie patrzeć najedliśmy się tak, że aż ciężko się spało.
            Rano pojechaliśmy na paradę motocykli. To było kosmiczne przeżycie. Setki maszyn dwu, trzy krotnie starszych ode mnie i wtedy Ewa krzyknęła:”zobacz taką mam w piwnicy!”. Obok nas przejeżdżała wspaniale odrestaurowana „Mz Trophy”. Była kremowo-czarna i miała piękne złote szparunki. Bąble białego dymu wspaniale komponowały się z turkotem jednego cylindra. Była wspaniała. Od tej pory nie mogłem o niej przestać myśleć. Czy można się zakochać w maszynie ??

Po powrocie do domu nie mogłem dłużej czekać: pierwsze to rana na głowie od zastanawiania się jak i gdzie, a drugie to pęknięte serce z tęsknoty.
Postanowiłem wsiąść na rower. I objechać wszystkie okoliczne wsie, może ktoś ją widział. Trzymałem jej zdjęcie i chodziłem z nim od gospodarstwa do gospodarstwa. Było już późne popołudnie, a ja oddaliłem się na ponad trzydzieści kilometrów od domu. Byłem załamany, bo nikt nie potrafił mi nic powiedzieć. Siedziałem na krawężniku przy brukowanej drodze, rower leżał obok i znowu drapałem się po głowie.
Z głębokiego zamyślenia wyrwał mnie stukot starego roweru. Po drodze pchał go mężczyzna, którego ubiór i twarz wskazywała na to, że Mz-tka była motocyklem jego późnej młodości. Raz kozie śmierć pomyślałem i podszedłem do niego chcąc zapytać, czy czasem nie widział gdzieś takiej. Jednak perfumy jakich używał mieszały się z poranną pracą w chlewie oraz purpurową wodą filtrowaną przez chleb. Było ciężko. Ale cóż, czego nie robi się w imię miłości.

-Przepraszam Pana! - powiedziałem zachłystując się odorem. -Poszukuję takiego motocykla, czy nie widział go Pan może u kogoś? 
Rowerzysta spojrzał na mnie mętnym wzrokiem, lecz dostrzegłem iskrę rozruchu mózgowego, gdy pokazałem mu zdjęcie.
Zabrał mi je z ręki i powiedział - Miałem taką, o to był szybki motor. Po czym oddał mi je i ruszył. Poczułem ciarki na żołądku. 
-Ale halo! - krzyknąłem. Widział ją Pan gdzieś ?
- Ta... u Jana pod trzydziestką stoi, jeszcze niedawno jechał na niej do lasu - odpowiedział z lekka bełkocząc.
Myślałem, że stracę przytomność, ciarki były tak mocne, że zastanawiałem się, czy nie wyląduję zaraz gdzieś w rowie na przymusowym posiedzeniu. 
Od razu wsiadłem na rower i kiedy położyłem nogę na pedale zobaczyłem, że 30 jest właśnie tu gdzie siedziałem. To był stary wiejski dom z szaro zielonym drewnianym sztachetowym płotem.
Na podwórku były gęsi i dwa piękne psy. No właśnie, psy. A do ganku było dziesięć metrów.
Psy łaso na mnie spoglądały tylko do połowy merdając ogonem. Jak to zrobić? Jak zasłonie się rowerem od jednego, to drugi mnie chapnie w pośladek. Kamieniem w okno to niegrzecznie. W czasie, gdy tak się zastanawiałem z ganku wyszła kobieta w domowym fioletowym kwiecistym fartuchu. 
-Halo !! - krzyknąłem. Dzień dobry Pani Szanownej! Czy jest Pan Jan!
-A co chciał? - odpowiedziała. 
-Sprawę mam do małżonka - zablefowałem.
-To wejdzie tu! Psów się nie boi, nie gryzą - powiedziała.

Na ganku stał Pan Jan. Dostojny, potężny rolnik z dłońmi, które rąbią drewno bez siekierki. 
-Dzień dobry Panie Janie ja po sprawie - powiedziałem 
-Poszukuję takiego motocykla wiem, że posiada Pan taki.
-A no mam. A po co ci taki ? - zapytał
-To wspaniały motocykl i chciałbym go odrestaurować.

Pan Jan zaprowadził mnie do wielkiej, drewnianej stodoły. Obok starego Ursusa pod stertą siana leżała na boku nieco poobijana kremowo czarna Mz. Od razu w wyobraźni odbyłem wspaniałą przejażdżkę z wiatrem we włosach i lekkim zapachem spalonego mixolu. Nie było mowy, żebym wrócił bez niej do domu.
-Wspaniała - jęknąłem z zachwytu. 
Bardzo bym pragnął ją od Pana kupić. Trafi w bardzo dobre ręce. Jaka jest Pana cena? - zapytałem
Sto dziewięćdziesiąt złotych, ale nie pali będziesz musiał zaholować.
Problem w tym, że nie miałem przy sobie ani grosza. Przecież nawet nie wiedziałem ile taki motor może kosztować. Ale co tam, w ogóle się tym nie przejmowałem, przecież to był mój wymarzony motocykl. Poszliśmy spisać umowę. Wtedy Pan Jan dowiedział się, że nie mam pieniędzy.
-Ech ta młodzież – westchnął.

Dogadaliśmy się, że w zastaw za pieniądze zostawię u niego rower który był wart ze trzy razy tyle.  
Kiedy wprowadziłem motocykl na chodnik zdałem sobie sprawę, że przecież mam do domu trzydzieści kilometrów a motocykl nie jeździ. No cóż ciężka przeprawa, ale nie przejmowałem się tym zbytnio. Rozpocząłem marsz do domu pchając 150 kilo swojej Mz. Metr za metrem dziarsko napędzałem motocykl. Jednak co kilka kilometrów stawał się dla mnie coraz cięższy. Nie miałem wody, ani pieniędzy, stopy mnie paliły przeokropnie, w dodatku motor miał podnóżek w który regularnie waliłem się piszczelą. Robiło się coraz ciemniej, właściwie zapadała noc, a ja miałem jeszcze połowę drogi. Nie było jak zadzwonić, bo nie posiadałem telefonu, a prędkość marszu była żenująca. Ale kto by się spieszył ze swoja ukochaną. Jedyne co mogłem zrobić to zajść do kolejnego gospodarza, poprosić o garnuszek wody ze studni i znaleźć kawałek przydrożnego miejsca na legowisko. Leżałem tak na trawie oparty o motocykl i patrzyłem w gwieździste niebo cały czas wyobrażając sobie niedzielne wyprawy na „Tropiku” - tak zdrobniale mówią fani tej marki. Od czasu do czasu z zamyślenia wybijały mnie pulsujące zmęczone stopy i koniki polne grające swoją nocną symfonię. To była ciężka chłodna noc. Plecy ziębły mi od ziemi. Kilka razy próbowałem się okryć wysoką trawą. Ale bez większego skutku.
Rankiem kiedy promienie słońca otworzyły mi i komarom oczy czułem się,  jakby ktoś kołek wsadził mi w … plecy.  Z lekka ociągając się rozpocząłem dalszą wędrówkę do domu.

Minął tydzień.
Kiedy opuchlizna zeszła z nóg, a sińce zrobiły się żółte postanowiłem zabrać się za naprawę. 
Trzeba dodać, że moje ówczesne pojęcie o mechanice było znikome. Ale nigdy się nie poddawałem.
Zastanawiał mnie fakt, dlaczego wszyscy ludzie którzy ją widzieli krzywili się jak na trędowatą. Dla mnie ona była najpiękniejsza. Wyciągnąłem ją z szopy, bo tam miała swój dom i rozpocząłem diagnostykę. Patrząc z boku musiało to przypominać sekcję zdechłej żaby wykonywaną przez nastoletniego miłośnika biologii. W każdym razie nie odpalała. Chodziłem do mechaników pytałem, szukałem, kupowałem części. W końcu metodą prób i błędów udało się. Odpaliła. Byłem taki dumny, czułem się jak Lars Armstrong wygrywający Tour de France bez dopingu. Ten dźwięk, lekko niebieski dymek.
Jadę na wycieczkę! Postanowiłem. Całe szczęście nie opodal był  “cpn”  więc dumnie z pięcio litrowym kanisterkiem pomaszerowałem po zupę dla motoru. Zatankowałem i w drogę. Oczywiście o posiadaniu prawa jazdy nie było mowy. A tak naprawdę, gdyby nie motorynka kolegi, to o praktyce jazdy nie było by mowy.
Pogoda była wyśmienita. Piękna, bardzo ciepła wiosna, wszystko budziło się do życia.
Mieszkaliśmy na peryferiach, więc dróg polnych i szutrowych miałem pod dostatkiem. Zasiadłem na motorze, z rury wydobywała się symfonia dwusuwu. Na głowie biały kask skorupa i stare czołgowe gogle. Musiałem wyglądać komicznie, ale ja czułem się jakbym zdobył Mount Everest.
Komu w drogę temu gaz. Mz prowadziła się wspaniale. Miękko sunęła po nierównościach szutrowej drogi. Bez zająknięcia przyspieszała. Lecz ja starałem się jechać powoli. Delektowałem się każdą chwilą. Każdym zakrętem, z szelestem wymijaną trawą. To była jedna z najpiękniejszych chwil w moim życiu. Wyjechałem na drogę asfaltową. Myślę sobie no to jedziemy. Jeden po drugim zmieniałem biegi. Odkręcałem manetkę do oporu. Powietrze świszczało motor mruczał wskazówka licznika podnosiła się niewiarygodnie szybko 80, 90, 100,120,130 km/h. To niczym prędkość światła. Od samego wiatru gogle nieco przekręcały mi się na twarzy, a kask dusił rzemykiem pod gardłem. Serce mi biło jak po ośmiuset kawach. W końcu to był sportowy motocykl lat 70-tych, wielokrotny zdobywca pierwszych nagród w wyścigach motorowych. Dlatego jego przydomek to TROPHY. Mijane drzewa zlewały się w szarą ścianę. Ciepło silnika ogrzewało mi nogi. Nagle motor ucichł. Słyszałem jedynie świst toczących się kół po asfalcie. Nie wiedziałem, co się dzieje. Stanąłem w miejscu gdzie zawracały bociany. Dosłowny koniec świata.
Pomyślałem skończyło się paliwo, ale nie, było jeszcze pół baku.
-Psia Mać !!! - zakląłem.
Licznik wskazywał jakieś 23 km od domu. Maszyna już nie zamruczała. Zdjąłem więc kask, okulary i kurtkę. Pocieszałem się tylko, że mam wielkie doświadczenie w spacerowaniu z mz-ką i, że jest o siedem kilometrów bliżej niż ostatnio.

Minęły kolejne dwa tygodnie.
Znowu z uśmiechem otworzyłem drzwi do szopy. Dzisiaj jest dzień specjalny. Będę jechał na przejażdżkę z nowo poznaną dziewczyną. Miała na imię Ania i długie włosy. Fajnie nam się razem gadało wieczorami. Oczywiście “tropik” i tak był mi bliższy, ale przecież nie musiałem jej o tym mówić. Ostatni tydzień spędziłem na naprawach, więc teraz wszystko musiało pójść jak z płatka. Umówiliśmy się po szkole, że przyjedzie do mnie. Motor już był przygotowany, wypucowany. Czekaliśmy aż przyjdzie, ja w kasku z goglami i lśniąca Mz. Przyszła jak zawsze nieco spóźniona, ale jakoś zawsze to się kobietom wybacza.
Dzisiaj było nieco chłodniej, więc dałem jej moją skórzana kurtkę. Usiadła, objęła mnie i ruszyliśmy. Teraz miałem już „hat trick”. Każdy młody chłopak chciałby wozić swoją dziewczynę na własnym motorze. Jechaliśmy tymi samymi drogami co ostatnio. Piękne pejzaże, romantyczne scenerie w okolicach dorzecza Warty. Wiatr tarmosił jej włosy tak, że było widać to w lusterkach, ale nie pisnęła ani słowem. Podobało jej się. Wyjechałem znowu na drogę asfaltową. Nauczony ostatnim wydarzeniem jechałem spokojnie i odpowiedzialnie. Powoli przemierzałem drogę ścigając się jedynie z wronami. Zaległa cisza. No nie! Myślę sobie tylko nie to. Podczas wytracania prędkości udało mi się ją jeszcze odpalić tak, że Ania Prawie nie zauważyła usterki. Pod pretekstem chłodu zaczęliśmy wracać. Lecz niebawem znowu zaległa cisza. Na liczniku tym razem było jakieś dziewiętnaście kilometrów do domu. Cóż idziemy. Ania nie była zła. Nawet nieco rozbawiona. Spacerowałyśmy z motocyklem jeszcze cztery i pół godziny więc mieliśmy sporo czasu na pogaduchy.

Był koniec sierpnia.
Po tym jak Ani zeszły pęcherze ze stóp, jeszcze wiele razy jeździliśmy na motorze. To były wspaniałe wakacje. Pełne radości, prędkości i długich spacerów. Niestety wrzesień się zbliżał, a ja musiałem wyjechać na studia. Moja wspaniała Mz musiała trafić do stodoły na kilka lat. Ale przysiągłem sobie, że musze ją odrestaurować i będzie ze mną do końca życia. W przeciwieństwie do Ani, która już we wrześniu miała nowego chłopaka.
Kiedy zamykałem stodołę było mi bardzo przykro. Czułem się, jakbym zostawiał tam kawałek siebie.
Jeszcze kilka razy sprawdzałem, czy jest dobrze okryta starym dywanem i czy brezent nie przecieka.
No cóż takie jest życie. 

11 lat później.
Wszystko się zmieniło. Wiele razy opowiadałem żonie o mojej Mz, która teraz była już na drugim miejscu - niewolno mówić inaczej. Postanowiłem, że już czas sprowadzić ją do miasta w którym osiadłem. Zadzwoniłem do mojego taty i powiedziałem mu o planie. Pomysł mu się spodobał. Jednak w głębi duszy nie wierzył, że to się uda. Kasia - tak ma na imię moja żona- nigdy wcześniej nie widziała Mz, no może tylko na zdjęciach z Internetu. I chyba też była podekscytowana tym wydarzeniem. Ja jednak trochę się bałem. Nie byłem w szopie od 11 lat i nie wiedziałem co tam zobaczę. 
Życie często podkłada nam gotowe rozwiązania pod nogi, trzeba je tylko podnieść. Tak się złożyło, że mój kolega szybki młody motocyklista zapytał mnie czy nie chciałbym zostać jego współlokatorem. Poczułem tylko jak twarz naciąga mi się od szerokiego uśmiechu. Znowu zobaczyłem jak jadę na Mz, tylko tym razem bez wiatru we włosach, bo się wytarły od czapki. Garaż stał 40 metrów od domu i był całkiem znośny. Miał wielki stół montażowy z genialnym imadłem. Jeszcze raz zadzwoniłem do taty, by ustalić szczegóły transportu motocykla.

27 lipca 2009 r. godzina 10:30
Spotkaliśmy się wszyscy pod stodołą gdzie 11 lat temu wstawiłem motocykl. Żona, Ja, Tata, Mama, Babcia, i pies zwany Sunią. Cała ekipa w komplecie. Wszyscy byli podekscytowani. Mama Babcia i Kasia usiadły na starej ławce znajdującej się naprzeciwko bramy od stodoły. Ja i tata nałożyliśmy rękawice i komisyjnie otworzyliśmy stodołę. Oczywiście Babcia wiedziała, co jest w środku. Co jakiś czas ktoś podrzucał jej do stodoły jakieś graty. 
Otworzyliśmy bramę. Pajęczyny trzymały się wszystkiego i były naprawdę grube. Zapach przypominał stary grobowiec i było tam coś jeszcze. Stodoła miała z 5 metrów długości i cała była zawalona gratami na wysokość przynajmniej metra. Jedyna myśl jaka przyszła mi do głowy to dość precyzyjnie ułożona mieszanka słów potocznie nazywana łaciną. Syf był niemiłosierny, zakasałem rękawy i podzieliliśmy się z tatą zadaniami. Po jakiejś godzinie dotarliśmy do sterty opon oddalonej o metr od wejścia. Przy nodze pojawił się pies dziwnie merdając ogonem. Sunia była rasowym kundlem po przejściach z samochodem, ale serce mała lwa. Kiedy tata podniósł pierwszą oponę z następnej wyskoczył szczur wielkości małego królika. Na podwórzu rozległ się przeraźliwy krzyk, babcia panicznie boi się gryzoni. Nasz waleczny piesek wybił się z miejsca i gwałtownym ruchem zabił szczura w locie. Wszyscy otworzyli oczy, serca nam biły jak na wyścigu, tylko piesek wydawał się mieć wspaniała zabawę. 
Wszystko powtórzyło się jeszcze trzy razy. Babcia była na skraju omdlenia, a ja i tata usiłowaliśmy bronić swoje klejnoty przed tubylcami. Słońce zaczęło wskazywać na porę obiadową i właśnie wtedy wyłonił się czerwono biały brezent. Nieco zamarliśmy, a tata cichym gestem wskazał, bym to ja sam odsłonił ten skarb.
Przez chwilę się wahałem. To jak oczekiwanie na pociąg z którego wyjdzie nasza pierwsza miłość. Serce mi waliło i tak samo mocno chciałem to zrobić jak i tego nie robić. Powoli zacząłem zdejmować brezent. Dywan, który położyłem na Mz całkowicie został przerobiony przez gryzonie. Niestety pokochały też one moją Mz, a właściwie siedzenia, kable i kilka innych części. 
Nie wyglądała tak jak jedenaście lat temu. Było mi przykro, ale obiecałem przecież, że ją odrestauruję.
Kiedy wyciągnęliśmy ją na światło miny mojej ekipy były marne, wszystkim kręciły się głowy w lewo i prawo. A ja znowu w myślach odbywałem przejażdżki.
Trophy to dość ciężki motocykl, a musieliśmy jeszcze zapakować go do dostawczego auta taty.
Ustawiliśmy więc deskę jako podjazd, odliczyliśmy do trzech i niczym bobsleiści wjechaliśmy nią do auta. Nie ma już odwrotu, remont czas zacząć.

17 sierpnia 2009 r.
Typowy suchy sierpniowy dzień, zapowiadał się niezły skwar. Od samego rana miałem motyle w brzuchu. W końcu to właśnie teraz rozpoczynał się mozolny proces odrestaurowywania mojej Mz. Wszedłem do garażu, jeszcze jedno spojrzenie, głęboki wdech i do roboty. Jako pierwsze wyciągnąłem serduszko, czyli silnik. Moje pojęcie o mototechnice było niebo większe, niż za pierwszym razem. Posiadałem książki, schematy i wszystkie niezbędne klucze. Teraz długie spacery nie były w planie. Przecież żadna żona tego, by nie wytrzymała. Kiedy cały motor był rozebrany do najmniejszej śrubki, a silnik gotowy czekał na zamontowanie, przyszła pora na zdarcie lakieru metodą piaskowania.
Był już późny październik i chciałem za 2 tygodnie położyć lakier. Musiałem się uwijać. Jednak kiedy tylko przywiozłem części z piaskowania spadł okrutny śnieg i zasypał garaż po klamkę. Niestety zima tego roku była bez litosna, mroźna i niezwykle śnieżna. Nie mogłem nić robić przy motorze. Jednak od czasu do czasu kiedy przygnębienie zimowe sięgało zenitu szedłem do garażu trochę pomarzyć. 
To był właśnie jeden z takich dni. Kiedy słońce mnie oślepiało odbijając się od śniegu, a mróz malował twarze spacerowiczów na czerwono. Przygnębiony przyszedłem do garażu pomedytować i posnuć planów na wiosnę. Siedziałem na skrzyni z narzędziami w bezkresnej ciszy. Usłyszałem drobne chrobotanie. Cały garaż był pełen części. Więc ciężko było zlokalizować te odgłosy. W rogu stał kartonik z wypolerowanymi deklami, to delikatne części. Leżały w kukurydzianych chrupkach. Kiedy odsunąłem szmatkę przykrywającą ten kartonik znalazłem tam mnóstwo małych myszek polnych, które urządziły sobie tam domek i jadły moje anty zadrapaniowe chrupki. Wyglądały tak słodko, mama, tata i ze trzydzieści rodzeństwa, wszystkie czerwone i bez sierści. Kocham przyrodę i gdybym je wygonił to wszystkie by zginęły. Więc popatrzyłem jeszcze trochę i zakryłem je z powrotem flanelową koszulą. Natura sama wyrówna tę sprawę przy użyciu kotów.

Przyszedł kwiecień.
Jeszcze w marcu leżał śnieg. Kiedy stopniał dookoła garażu zrobiło się bagno. Właściwie co by nie zrobić to i tak kończyło się pupą w ziemi . Zaszedłem do garażu, myszki  już się wyprowadziły. Zjadły wszystkie chrupki i kawałek kartonika. Zostawiają stertę czarnych bobków. Skoro one się wyprowadziły, to czas zacząć pracę nad motocyklem.
Przez cały tydzień kładłem podkładowe farby i umówiłem się z lakiernią na sobotę, by wymieszała mi wszystkie upragnione kolory. Zamówiłem złoto na paski z HARLEY-DAVIDSON, bazę kremowo perłową  na bak i lampę, a głęboki czarny z brokatem na pozostałe części. Kiedy o godzinie 9:00 poszedłem do lakierni farby już czekały i wtedy usłyszeliśmy w radio o katastrofie samolotu. Lakiernicy stojący w kolejce na początku się śmiali myśleliśmy, że to pryma aprilis ale 10 kwietnia? 
-Ktoś powiedział - Słyszycie! Żałoba narodowa. 
A ja miałem wymieszane lakiery. Zegarek tykał, bo od czasu mieszania mam dwanaście godzin na ich położenie. Co robić lakiery kosztowały kilkaset złotych. Trudno pomyślałem muszę to skończyć.
Malowałem do północy. Starając się utrzymać choć trochę szacunku dla zmarłych.
Następnego dnia jeszcze tylko lakier bezbarwny z odrobiną mieniącego się w słońcu brokatu. 

Kiedy w środę przyjechałem popatrzeć na efekty - oniemiałem.
Wyglądała prześlicznie. Kremowe części zgrywały się doskonale z głęboką czernią, a złote szparunki dodawały królewskiego charakteru. Moja wyobraźnia odpalała już lśniący silnik, który czekał na ślub z ramą. Wtedy uświadomiłem sobie, że mam ją z powrotem, że moja Mz trophy ES 250/2 jest ładniejsza niż wyjechała z fabryki i że obietnica niebawem się dokona. 
Każdy następny dzień był pełen ciężkiej pracy połączonej z ekscytacją. Przyjeżdżałem po pracy i siedziałem do wieczora odnawiając element po elemencie. A nocą szukałem części w internecie tak, bym mógł jak najszybciej je zamontować.

13 sierpnia 2010 piątek.
Bardzo długo oszukałem opon. W końcu się udało, koledzy z zakładu osadzili je na lustrzanie wypolerowanych felgach z garniturem chromowych nowych szprych. Kiedy je zakładałem do garażu zaszedł teść. To jedna z niewielu osób, która mnie wspierała przy odbudowie, choć jak zobaczył Mz za pierwszym razem nie wierzył, że uda się ją naprawić. Chyba wszyscy wątpili.
Poza mną oczywiście.
Wręczył mi prezent. Były to nowo tapicerowane prawdziwą, grubą, kremową skórą fotele. Założyłem je od razu. Doskonale komponowały się z bakiem i lampą. Do tego kremowe manetki z wystającymi z kierownicy kierunkowskazami. Tego dnia nie mogłem wyjść z garażu. Nie dlatego, że miałem tyle pracy, ale porostu nie mogłem się napatrzeć. Wsiadałem na nią chyba z tysiąc razy przemierzyłem w myślach cała Europę. Dopiero telefon od żony uświadomił mi, że mam dom.

22 sierpnia nastąpił ślub.
Silnik wrócił do motocykla. Podłączenie i strojenie trochę trwało, aby ostatecznie 11września 2010 serduszko mogło zabić. Kiedy przekręciłem kluczyk stacyjki bałem się bardziej niż przed swoim pierwszym pocałunkiem. Konsekwencje błędu przy składaniu byłyby opłakane. Położyłem nogę na kopce, kolano lekko mi się trzęsło. Włączyłem ssanie i z całej siły kopnąłem w starter. Mz zagadała od pierwszego. Miarowo pracując opowiadała mi historię ostatnich 11 lat w stodole. Zadymiając przy okazji lekko niebieska chmurą garaż. To była prawdziwa euforia. Aż nie mogłem utrzymać kamery. Rok ciężkiej pracy i taka odpowiedź. Właściwie brakowało mi tylko materaca. Bo nie miałem ochoty już nigdy wyjść z garażu. Niestety ze szczęścia naderwały mi się kąciki ust więc dwa tygodnie spędziłem w ciszy.
Kasia przyszła do garażu. Ze względu na usta nie mogłem za dużo opowiadać, odpaliłem motor jeszcze raz. Na jej twarzy pojawił się uśmiech i akceptacja. Teraz i ona widziała nas na motorze jadących w dal. Następnego dnia odbyliśmy swoją pierwszą przejażdżkę. Razem na nowej Mz. Wszystko było tak jak dawniej. Usiadła objęła mnie w pasie i z lekkim dreszczykiem powiedziała jedź. Jeździliśmy w kółko z pół godziny. Garaż był w centrum miasta, więc bez prawa jazdy i tablic nie można wyjechać na drogę. Dlatego jeździliśmy na około garaży, aż do zawrotu głowy. Kiedy zrobiło się nam niedobrze postanowiliśmy odstawić motor, by odpoczął. Była szczęśliwa i ja też, a każdy kto przechodził oglądał się kiwając głową na tak. Nasze jazdy powtarzaliśmy jeszcze kilkakrotnie do czasu, aż spadł śnieg.

Wiosna 2011.
Ten rok był dla mnie bardzo trudnym rokiem. Choć wiosna pięknie się zaczęła i bardzo przypominała tę z 1999 roku. Wiedzieliśmy, że mocno zapisze się w historii. Przez wiele lat staraliśmy się o potomka. Kasia wiele razy spotykała się z lekarzami i koleżankami rozmawiając o dziwnych sposobach zajścia w ciążę. Jednak werdykt był jeden. Konieczne leczenie. Wiedzieliśmy, że koszty są nieziemskie i nie będzie nas stać. W głębi duszy patrzyłem, jak jej instynkt nie daje jej się pogodzić z tym, że nie będzie mogła mieć dziecka. Wiele o ty rozmawialiśmy, liczyliśmy pieniądze. Wtedy już wiedziałem że muszę to zrobić dla niej. Postanowiliśmy sprzedać wszystko co mieliśmy, by sfinansować leczenie. Moja Mz przez to, że była w idealnym stanie nabrała wielkiej wartości. Dzięki niej wiedziałem, że zamknę budżet. 

8 maj Niedziela.
Tego dnia nie mogliśmy spać. Lubiliśmy niedzielne przejażdżki motorem, ale wiedzieliśmy, że są ważniejsze cele. Był piękny ciepły poranek. Wszystko zielone i orkiestra ptaków oznajmiała nadchodzące lato. Dzisiaj nasza ostatnia przejażdżka, ostatnie fotografie, bo jutro przyjeżdża kupiec. Mz nie chciała odpalić. Jakby coś czuła. Nawet się zezłościłem, bo nie mógłbym jej sprzedać, jakby nie działała. Trochę z nią pogadałem i udało się. Siedliśmy razem na motor i jeździliśmy tak cały dzień, a gdy zakręciło nam się w głowie to zawracaliśmy i jechaliśmy w przeciwnym kierunku. Mimo wszystko to był dzień pełen szczęścia. Wieczorem kiedy wjechaliśmy do garażu motor był aż gorący. 

W poniedziałek przyjechał kupiec.
Miał na imię Marcin i był w moim wieku. Powiedział, że motor chce kupić w prezencie dla swojego  sześćdziesięcioletniego taty na urodziny. Jego ojciec był w samochodzie, ale nie widział motoru. Marcin opowiadał mi historię, jak jego tata przewrócił się na Harleyu, bo jest już za stary na takie ciężkie motocykle, ale kocha jazdę i nie wyobraża sobie nie mieć motoru. Tata Marcina miał w latach siedemdziesiątych Taką Mz-kę i ten bardzo mu się spodobał.
Kiedy zawołał swojego ojca ja zdjąłem plandekę, a on jakby cofnął się do młodzieńczych lat. Radość ojca Marcina nie miała końca. Kiedy wyprowadziliśmy motor na powietrze usiadł, odpalił i jeździł w koło garaży jak my wczoraj.
Wiedziałem, że Mz trafi w dobre ręce. Załatwiliśmy wszystkie formalne sprawy. Zapakowaliśmy motor do dostawczaka i panowie pojechali.

Dzisiaj wiem, że Mz jeździ dalej z ojcem Marcina. 
My cieszymy się jeszcze bardziej i nie możemy doczekać się, kiedy Wiktor przyjdzie na świat. 
Teraz ma on 21 tygodni i strasznie kopie.

Zapraszam na mojego bloga : www.mz-trophy.blogspot.com
tam znajdziecie zdjęcia z całego procesu odrestaurowania i nie tylko.
Prawa autorskie zastrzeżone.  Jakiekolwiek kopiowanie i rozprowadzanie bez pisemnej zgody autora zabronione.


Komentarze

  1. Przeczytałem jednym tchem, niesamowita historia. Na końcu nawet zakręciła się łezka oku. Coś mi się wydaje że będziesz jeszcze śmigał na motorze z synem. A może i on kiedyś przyjedzie z Tobą do pewnego garażu, po pewną MZte. Dla Ciebie, dla swojego ojca :-)

    OdpowiedzUsuń
  2. Piękna robota:) Też niedawno ukończyłem takie cacko:) tylko z 69r.Kawał serca włożyłem tak samo jak ty:)ale efekty są znakomite.Szkoda że tak daleko mieszkasz po,polatali byśmy razem.Ja jestem ze szczecina.pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Najpopularniejsze posty